środa, 28 października 2015

Byczy start!



I wystartował! Kolejny niezwykły i jedyny w swoim rodzaju sezon NBA. Tym razem jubileuszowy, bo  70. Jednak ja osobiście nieco się zawiodłem na władzach najlepszej ligi na świecie. A to wszystko dlatego, że nowego sezonu nie zainaugurowali aktualni mistrzowie. I wszyscy tak naprawdę czekali na pojedynek Chicago Bulls z Cleveland Cavaliers. A nie na wręczenie zasłużonych pierścieni Golden State Warriors.

Z drugiej strony ten wieczór z kilku powodów był również wyjątkowy dla Chicago Bulls. Klub z Wietrznego Miasta w tym sezonie święci okrągłą 50. rocznicę. I władze klubu starały się zrobić wszystko, by ten sezon był wyjątkowy nie tylko dla zawodników, a zwłaszcza dla fanów Byków. Na ławce zasiadł głodny sukcesów i debiutujący w roli pierwszego trenera w NBA – Fred Hoiberg. Kontrakty przedłużyli Jimmy Butler i Taj Gibson. A Derrick Rose obiecał, że będzie gotów do gry od pierwszego meczu. I słowa dotrzymał. W dodatku kibice mogli podziwiać nowy, lekko odświeżony wygląd parkietu. Natomiast na bilbordach przed United Center widniało logo nowego, zagadkowego sponsora – Cinkciarz.pl.

Starania klubu ze stanu Illinois docenił nawet prezydent Stanów Zjednoczonych – Barack Obama, który inaugurację nowych rozgrywek oglądał z pierwszych rzędów United Center. I trzeba obiektywnie przyznać, że on i jakieś 21 tysięcy widzów obejrzało całkiem niezłe widowisko!


Faworyzowani Cavaliers, którzy w minione wakacje wydali blisko 400 mln dolarów na wzmocnienie swojego składu, spotkanie rozpoczęli bardzo dobrze. Lecz z czasem coraz większą przewagę zaczęli uzyskiwać gospodarze. I tak naprawdę jedynymi nowościami / zaskoczeniami w grze Cavs w pierwszej połowie była obecność Mo Williams w pierwszej piątce oraz nowa fryzura Kevina Love – ala David Hasselhoff.
Tymczasem w grze Bulls już dało się zauważyć pracę nowego trenera. Hoiberg wprowadził nowoczesny styl. Od teraz znakiem rozpoznawczym Bulls nie będzie defensywa, ale ofensywa. Koszykówka szybkościowa. Dużo gry na obwodzie, znacznie mniej podkoszowych izolacji. Maksymalne wykorzystanie swoich wysokich zawodników, którzy świetnie rzucają za trzy punkty. Takich jak: Nikola Mirotić czy Doug McDermott, którzy byli wyróżniającymi się postaciami w pierwszych 24 minutach. I znacząco przyczynili się do prowadzenia Bulls 46:40.



Po przerwie gospodarze z powodzeniem jeszcze bardziej podkręcali tempo meczu. Świetnie trzecią kwartę w ich barwach rozpoczął Derrick Rose, który momentami przypominał tego zawodnika z czasów kiedy sięgał po statuetkę MVP . Bardzo dobra gra rozgrywającego Byków spowodowała, że osiągnęli oni najwyższe prowadzenie w tym meczu – 61:48. Za to goście mieli spore problemy z zatrzymaniem kolejnych skutecznych ataków rywali. Zupełnie niewidoczny na tym etapie meczu był Lebron James. A jedynymi graczami, którzy starali się utrzymać Kawalerzystów w grze byli: Mo Williams oraz David Hasselhoff znaczy się Kevin Love.

Jednak Cavs nie zamierzali tak łatwo oddawać tego meczu i w czwartej kwarcie przystąpili do prawdziwej pogodni. Lebron James w końcu podniósł się spod góry ręczników i wspólnie z kolegami, Kawalerzystami przystąpił do odrabiania strat. I trzeba przyznać, że do nadzwyczaj efektownej pogoni. Lecz ostatecznie nieskutecznej. Ponieważ w ostatniej decydującej akcji, przy wyniku 97:95 na 10 sekund przed końcem swoich partnerów i wszystkich kibiców zawiódł LBJ. A może to ponownie błysnął bohater EuroBasketu - Pau Gasol, który zanotował efektowny blok? Jedno jest pewne – lepszego startu nowego sezonu Chicago Bulls nie mogli sobie wymarzyć. Ekipa z Wietrznego Miasta w pełni zasłużenie pokonała głównych faworytów do tytułu – Cleveland Cavaliers 97:95.

Główni bohaterowie: Nikola Mirotić - 19 punktów, 9 zbiórek, 1 asyst, Derrick Rose – 18 punktów, 5 asyst, 1 zbiórka, 1 przechwyt, Jimmy Butler – 17 punktów, 5 zbiórek, 2 asyst, 2 przechwyty, 1 blok.

Najlepsi u przegranych: Lebron James - 25 punktów, 10 zbiórek, 5 asyst, 1 przechwyt, Mo Williams – 19 punktów, 7 asyst, 4 zbiórki, 1 przechwyt, 1 blok, Kevin Love – 18 punktów, 8 zbiórek, 4 asyst.
   







Nieco w cieniu pojedynku w Chicago swój mecz rozgrywała rewelacja poprzedniego sezonu w Konferencji Wschodniej – Atalanta Hawks, która podejmowała Detroit Pistons. I niestety dla fanów Jastrzębi nie była to dobra inauguracja nowych rozgrywek. A wszystko, co złe zaczęło się jeszcze przed meczem. Mowa tu oczywiście o ohydnie wyglądających nowych strojach Hawks. Jedyną zaletą nowej kolorystyki Hawks jest to, że nijaki żółty odcień idealnie pasuje do charakterystycznej łatki na głowie Dennisa Schrodera (oczywiście pół żartem, pół serio). Jeśli jesteśmy już przy młodym Niemcu, to warto wspomnieć, że rozegrał on całkiem niezłe spotkanie. Pokusiłbym się nawet o opinie, że był najlepszym zawodnikiem Hawks w tym meczu. Reszta raczej zagrała dużo poniżej oczekiwań – bez tego błysku z poprzedniego sezonu. Utrata DeMarre Carrolla widoczna była już w pierwszym spotkaniu i nie przyćmi tego żadna, nawet najlepsza zmiana graficzna.

Za to Detroit Pistons przystąpili do pojedynku bez większego respektu dla przeciwnika. I przez większość meczu na parkiecie Philips Arena robili po prostu swoje. Na ogromne wyróżnienie w ich szeregach zasługują zwłaszcza: Kentavious Caldwell-Pope oraz Andre Drummond, którzy znakomicie odnaleźli się roli liderów swojego zespołu. W dodatku ekipa Tłoków rewelacyjnie dysponowana była na dystansie (12/29 41%) oraz całkowicie zdominowała walkę na tablicach (59 zbiórek). Tym samym zasłużenie wywożąc z Atlanty pierwsze zwycięstwo w nowym sezonie.

Główni bohaterowie Kentavious Caldwell-Pope – 21 punktów, 4 zbiórki, 1 asysta, 1 przechwyt, Andre Drummond – 18 punktów, 19 zbiórek, 3 asyst, 2 bloki, 1 przechwyt, Marcus Morris – 18 punktów, 10 zbiórek, 4 asysty.

Najlepsi u przegranychDennis Schroder 20 punktów, 4 asysty, 3 zbiórki, 2 przechwyty, Paul Millsap - 19 punktów, 8 zbiórek, 3 asysty, Jeff Teague – 18 punktów, 4 asysty, 2 zbiórki.    



     94:106






















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz