piątek, 27 listopada 2015

Najbardziej niedoceniani zawodnicy NBA


Steven Adams (Oklahoma City Thunder)


Mówimy Thunder, myślimy Durant i Westbrook. I nie ma w tym nic dziwnego, bo to oni przez ostatnie lata stanowili o głównej sile zespołu z Oklahomy. Jednak w ich cieniu jest pewien zawodnik, który również ma spory wpływ na wyniki Thunder. Steve Adams idealnie wkomponował się w zespół Thunder i teraz bardzo trudno sobie wyobrazić drużynę trenera Donovana bez jego osoby. Pochodzący z Nowej Zelandii podkoszowy to przede wszystkim świetny obrońca. Na parkietach NBA naprawdę trudno znaleźć centra, który miałby równie wielki wpływ na grę swojego zespołu w defensywie. Mimo to bardzo rzadko stawia się go na równi z innymi klasowymi obrońcami.

Jerryd Bayless (Milwaukee Bucks)


Od lat w cieniu innych. Niedoceniany, pomijany, a czasem nawet wyśmiewamy. Niesłusznie? Oczywiście, że tak. Jerryd Bayless to naprawdę świetny obwodowy! Może nigdy nie zostanie graczem formatu All-Star, ale czy to takie ważne? Chyba nie dla samego Baylessa. W wszystkich swoich dotychczasowych zespołach starał się po prostu jak najlepiej wkomponować w wizje trenera i za to chyba najbardziej go cenią. Niezależnie gdzie grał, to zawsze wyróżniał się niezwykłą łatwością zdobywania punktów oraz „zimną krwią”. Zbytnią pewnością siebie często zrażał do siebie innych i pewnie dlatego jest w gronie zawodników tego artykułu.

Avery Bradley (Boston Celtics)


W Bostonie odnalazł swoją koszykarską mekkę. Szybko stał się bardzo ważnym zawodnikiem Celtów. Idealnie łącząc dwie role – rozgrywającego oraz rzucającego obrońcy. W dodatku z biegiem kolejnych sezonów przeistoczył się z zawodnika od zadań specjalnych w prawdziwego lidera Celtics. Aktualnie ze średnią 15.0 punktów jest drugim strzelcem Celtics, co jeszcze parę lat temu wydawało się niemożliwe. Mimo to wciąż ma przylepioną łatkę gracza od wszystkiego i trochę się zapomina, że Bradley ma olbrzymi wkład w kreowanie ofensywy Celtów.

Kentavious Caldwell-Pope (Detroit Pistons)


Bardzo dobry start Detroit Pistons w nowym sezonie był sporym zaskoczeniem dla większości mediów sportowych w Stanach Zjednoczonych. Szybko autorami tego sukcesu zostali okrzyknięci: Reggie Jackson oraz Andre Drummond. I tylko nieliczni przypominali, że jest to również sukces Kentaviousa Caldwell-Pope. A szkoda, bo ten 22-latek naprawdę miał olbrzymi wkład w zwycięstwa Pistons. Absolwent uczelni Georgia notuje trzeci sezon postępów i szkoda, że wciąż mało kto to zauważa.

Derrick Favors (Utah Jazz)


Lider? Gwiazda? Godny następca Karla Malone’a? Niestety nikt w NBA sobie tych pytań nie zadaje. Mimo, że Derrick Favors robi wszystko, by to zmienić. W obecnych rozgrywkach silny skrzydłowy Utah Jazz notuje imponujące statystyki na poziomie 16 punktów i 9 zbiórek oraz niesamowity PER na poziomie 25. Znakomita forma jednak wciąż nikogo nie przekonuje. Favors nadal uważany jest za solidnego podkoszowego, ale nie gwiazdę całej ligi. Większość ekspertów uważa, że jest dużo słaby od swoich poprzedników. Oczywiście do legendy Jazz – Karla Malone brakuje mu sporo. Ale czy jest gorszy do Carlosa Boozera, czy Paula Millsapa? Raczej nie.

Draymond Green (Golden State Warriors)


Takiego zawodnika jak Draymond Green w swoim zespole chciałby mieć każdy trener NBA. Absolwent Michigan State to przykład gracza, który dobro drużyny przedkłada na indywidualne osiągnięcia. To dzięki niemu w ofensywie Warriors mogą błyszczeć Stephen Curry oraz Klay Thompson. W dodatku Green to dusza towarzystwa. Człowiek, który po prostu uwielbia robić coś dla innych i to widać zarówno na parkiecie, jak i po za nim. Pomimo tego wciąż w NBA nie ma pełnego statusu gwiazdy. Dlaczego? Tego chyba nikt nie wie, włącznie z samym zainteresowanym.

George Hill (Indiana Pacers)


Chyba nigdy nie pozbędzie się łatki byłego zmiennika Tony Parkera. Pomimo zmiany barw klubowych wciąż jest jednym z najbardziej niedocenianych rozgrywających na parkietach NBA. Wielu wytyka mu, że nie potrafi być prawdziwym liderem i nie ma większego wpływu na wyniki Pacers. Jednak nie jest to prawdą! Wbrew pozorom Hill ma bardzo duży wpływ na grę ekipy z Indianapolis. Może nie zawsze widać to w arkuszu statystycznym, ale wolę walki nigdy nie można mu odmówić. Podstawowy rozgrywający Pacers – to przede wszystkim znakomity defensor oraz gracz, który potrafi poświęcić swojej indywidualne osiągnięcia dla dobra zespołu.

Al Horford (Atlanta Hawks)


Zeszłoroczny uczestnik meczu gwiazd bardzo długo musiał czekać na docenienie przez ligę. Dopiero rewelacyjna dyspozycja Atlanty Hawks w poprzednim sezonie przekonała władze NBA. I Horford w końcu został dostrzeżony przez szerszą rzeszę kibiców. Mimo to nadal nie jest stawiany na równi z chociażby takimi centrami jak: Dwight Howard czy Marc Gasol i chyba nigdy nie doczeka się pełnego statusu gwiazdy NBA. A szkoda, ponieważ taki podkoszowy to prawdziwy skarb.

Zaza Pachulia (Dallas Mavericks)


Wielu może dziwić obecność Gruzina w tym zestawieniu, ale naprawdę zasłużył na miejsce w tym gronie, co chociażby udowadnia w tym sezonie. Nigdy nie był podkoszową bestią, ale mimo to pod bronionym koszem potrafił zatrzymać największych i najsilniejszych centrów NBA. Do tego potrafi dostosować się do praktycznie każdej taktyki. W tym sezonie pod względem statystycznym wypada nawet lepiej od DeAndre Jordana, którego miejsce w pewnym sensie zajął w Mavericks. I to głównie dzięki niemu Mark Cuban może spokojnie spać po nocach i nie rozpamiętuje już sprawy z DeAndre.

Mason Plumlee (Portland Trail Blazers)


Reprezentant Stanów Zjednoczonych i uczestnik ostatnich mistrzostw świata w gronie najbardziej niedocenianych zawodników NBA? Niestety, ale tak. Na szczęście nic sobie z tego nie robi Plumlee. W Brooklyn Nets długo walczył o miejsce w składzie i w końcu sobie je wywalczył. Natomiast obecnie jest podstawowym środkowym Portland Trail Blazers i obiektywnie trzeba przyznać, że bardzo długo w stanie Oregon nie było tak obiecującego centra. Plumlee nigdy nie był i prawdopodobnie nigdy nie będzie typem „gwiazdora” i chyba jest to jego najlepsza cecha, którą dostrzegł właśnie Mike Krzyżewski.






środa, 25 listopada 2015

Piękny sen Warriors trwa i niech trwa jak najdłużej!



Minionej nocy oczy całego sportowego świata zwrócone były na Oakland i Oracle Arena. Aktualni mistrzowie NBA – Golden State Warriors stanęli przed historyczną szansą na pobicie rekordu Houston Rockets oraz Washington Capitals i zanotowanie najlepszego startu w 70-letniej historii NBA.

Już pierwsza, otwierająca wynik meczu „trójka” Draymonda Greena zwiastowała, że Warriors do pojedynku z Los Angeles Lakers przystąpili maksymalnie skoncentrowani. A kolejne minuty tylko to potwierdziły. W pierwszej kwarcie gospodarze byli wręcz nie do zatrzymania. Prowadzeni przez – tymczasowego – trenera, Luke'a Waltona Warriors od samego początku imponowali niezwykłą skuteczność zza łuku (4/9 za trzy). W dodatku Wojownicy świetnie bronili i błyskawicznie przechodzili z obrony do ataku. Natomiast w ataku pozycyjnym gospodarze wzbudzali podziw swoich fanów skrajnie zespołową koszykówką. W pierwszych 24 minutach rywalizacji mistrzowie NBA zanotowali na swoim koncie aż 19 asysty, przy ledwie czterech Lakers. Tym samy schodząc na przerwę z zasłużonym prowadzeniem 54:38, co i tak było najniższym wymiarem kary dla ekipy gości.

Pomimo wysokiej przewagi, w trzeciej kwarcie Golden State Warriors wcale nie zamierzali zwalniać tempa. Gospodarze kontynuowali to co rozpoczęli w pierwszej połowie, systematycznie zwiększając swoje prowadzenie. W tej części gry w ich szeregach szczególnie wyróżniał się Stephen Curry. MVP poprzedniego sezonu w trzeciej kwarcie zdobył aż 14 punktów, wyraźnie przyczyniając się do 30 punktowej (78:48) dominacji Warriors nad Lakers. W ostatniej kwarcie obaj trenerzy dali odpocząć swoim podstawowym zawodnikom, desygnując do gry rezerwowych. Okazje zaprezentowania się w większym wymiarze czasowym dostali m.in.: Jason Thompson czy Metta World Peace. Lecz nie miało to większego wpływu na poziom widowiska. Na tym etapie mecz bardziej przypominał sparing, niż pojedynek najlepszej ligi na świecie. Lecz nie było w tym nic dziwnego, ponieważ ekipa Wojowników wcześniej zapewniła sobie wygraną i nie było najmniejszego sensu, by forsowali tempo swoich akcji. Ostatecznie drużyna Golden State Warriors odniosła 16. kolejne zwycięstwo i wciąż pozostaje niepokonana.


Oczywiście głównym bohaterem tego historycznego sukcesu Warriors był nie kto inny jak Stephen Curry. Lider gospodarzy zapisał na swoim koncie 24 punkty, dziewięć asyst, cztery zbiórki oraz dwa przechwyty. Rewelacyjny mecz zanotował także Draymond Green, autor 18 punktów, siedmiu zbiórek, pięciu asyst, dwóch bloków i przechwytu.

W zespole przegranym niestety na wyróżnienie nie zasługuje nikt! Najwięcej - 10 punktów - zapisali na swoim koncie odpowiednio: Julius Randle, Larry Nance Jr. oraz Luis Williams. Natomiast legenda Lakers – Kobe Bryant rozegrał zdecydowanie najgorsze spotkanie w tym sezonie, zdobywając ledwie cztery punkty, przy tragicznej skuteczności z gry – 1/11 z gry, 1/7 za trzy.

                                111:77





 Rekord 72-10 Chicago Bulls z sezonu 1995/96 poważnie zagrożony! 



piątek, 20 listopada 2015

Słaby początek Gielo na nowej uczelni



Po czterech latach spędzonych na uczelni Liberty University, Tomasz Gielo postanowił przenieść się na ostatni rok studiów na uczelnie University of Mississippi (Ole Miss). Pod każdym względem zmiana szkoły to olbrzymi awans dla naszego utalentowanego skrzydłowego. Ole Miss to jedna z czołowych uczelni w Stanach Zjednoczonych zarówno pod względem edukacyjnym, jak i sportowym. Główną wizytówką Ole Miss jest doskonały program szkolenia zawodników futbolu amerykańskiego. Absolwentami Ole Miss są m.in. jeden z najlepszych quarterbacków w historii NFL – Eli Manning oraz Michael Oher, którego niezwykła historia została przedstawiona w filmie „Big Mike”.

Jeśli chodzi o koszykówkę, to Ole Miss nie jest już tak cenione. Absolwenci uczelni raczej sporadycznie trafiają na parkiety NBA. Najwięcej meczów (505 spotkań) na boiskach NBA rozegrał Elston Turner, który w latach 1981-1989 reprezentował barwy Dallas Mavericks, Denver Nuggets oraz Chicago Bulls.

Jednak wracając do Tomka Gielo. Przenosiny do dużo silniejszej konferencji SEC (Southeastern Conference) to olbrzymie wyzwanie, ale też ogromna szansa na zebranie niezbędnego doświadczenia dla naszego rodaka. W SEC występują m.in. takie zespoły jak: Kentucky Wildcats, LSU Tigers, Texas A&M czy Florida Gators. Przeprowadzka i stracony niemal cały poprzedni sezon (rozegrał ledwie 6 meczów) niestety miały negatywny wpływ na start Polaka w nowych rozgrywkach.

Uczelnia Ole Miss rozegrała dotychczas trzy spotkania – dwa zwycięskie i jeden przegrany. W pierwszych dwóch meczach pokonali Northwestern St. 90:76 oraz Georgia Southern Eagels 82:72. Natomiast wczoraj dość nieoczekiwanie pokonała ich ekipa George Mason 68:62, którą do wygranej poprowadził niesamowity Shevon Thompson (19 punktów i 16 zbiórek). We wszystkich tych pojedynkach od pierwszych minut w barwach Ole Miss występował Gielo. Jednak pochodzący ze Szczecina skrzydłowy żadnego z nich nie może zaliczyć do udanych. W pierwszym meczu miał ledwie dwa punkty i cztery zbiórki nie trafiając żadnego rzutu z gry (0/4) w 20 minut. W drugim zanotował cztery punkty (1/3 z gry), dwie zbiórki, dwie asysty i dwa bloki w 18 minut. Zaś w dniu wczorajszym zapisał na swoim koncie trzy punkty (1/7 z gry), cztery zbiórki oraz dwa przechwyty spędzając na parkiecie 24 minuty.


Jak widać nie jest to wymarzony początek nowej przygody Tomka Gielo. Pocieszeniem dla naszego skrzydłowego jest to, że mimo fatalnych spotkań wciąż jest kluczowym zawodnikiem Ole Miss. Oczywiście niekwestionowanym liderem drużyny jest rzucający obrońca – Stefan Moody. Ale wydaje się, że Gielo wspólnie z Hiszpanem, Sebastianem Saizem mają stanowić o sile podkoszowej drużyny trenera Kennedy w tym sezonie. Dlatego dajmy jeszcze trochę czasu Gielo na odnalezienie się w nowych realiach, a na pewno będzie lepiej! 



niedziela, 15 listopada 2015

Magia MSG przestaje działać?!



Niedziela, godzina 18.00 mecz w MSG? Włączyłem bez większego zastosowania! Niestety, ale ponownie się zawiodłem. To już nie to samo...

Legendarna hala Madison Square Garden to mekka NBA. To tam przed lata działy się rzeczy wręcz niewyobrażalne. Do hali w centrum Nowego Jorku obawiali się przyjeżdżać wszyscy najwięksi w NBA. Ale też magia MSG mobilizująco działa m.in. na Michaela Jordana, Larry Birda, Magica Johnson czy Kobe Bryanta, który ostatnio nawet pożegnał się z legendarnym obiektem rejonu Wielkiego Jabłka. Ogromy wpływ na taką opinię MSG mieli również zawodnicy Knicks, którzy niezależnie w jakim składzie występowali, to z każdym walczyli jak równy z równym. Oczywiście czasem kończyło się to niepowodzeniem, ale ambicji nigdy nie można było im odmówić.

Niestety, ale od kilku sezonów o Knicks już nie można tego samego powiedzieć. Sytuację miał zmienić Carmelo Anthony. Nowojorczycy awansowali nawet to Playoffs, lecz wciąż czegoś brakowało. Poprzedni sezon zakończył się katastrofą. Potęgę Knicks ma odrodzić Phil Jackson oraz Derek Fisher jednak ciężko im to przychodzi. O czym dziś boleśnie się przekonałem. Niby wygrali, niby walczyli i niby byli lepsi od New Orleans Pelicans, lecz wciąż nie jest to samo. Wciąż są nijacy...

Wracając do meczu. Świetny początek w barwach gości zanotował Anthony Davis, który zdobył pierwsze dziewięć punktów z 10 swojego zespołu. Jednak na przestrzeni całego meczu nie mógł liczyć na istotne wsparcie od swoich kolegów. Na „papierze” Pelicans wyglądają bardzo dobrze, lecz wcale mnie to nie dziwi, że na swoim koncie mają ledwie jedno zwycięstwo (bilans 1-9). Jrue Holiday kiedyś był czołowym rozgrywającym NBA. A teraz? Jest solidnym PG, nic więcej. Reprezentant USA – Eric Gordon również przestał się rozwijać i raczej może tylko pomarzyć o kolejnych powołaniach do kadry. Swoją robotę wykonał rezerwowy Ryan Anderson, ale to było za mało. Nowy trener Pelikanów, Alvin Gentry ma mnóstwo pracy przed sobą, by wskrzesić wolę walki w szeregach swojego zespołu i by po prostu ta gra jakoś wyglądała.

U nowojorczyków oczywiście błyszczał Carmelo Anthony, chociaż w samej końcówce oddał dwa bardzo nieodpowiedzialne rzuty, które mogły się zemścić na Knicks. Po za Carmelo rewelacyjnie w drugiej połowie zaprezentował się Kevin Seraphin, dla którego było to wyjątkowe spotkanie odnośnie tragedii, która wydarzyła się w Paryżu. Francuz w pierwszej połowie nie zagrał ani minuty, ale po przerwie gdy w końcu dostał szansę był wręcz nie do zatrzymania. 


Jak Porzingis? Otworzył wynik spotkania celną trójką, ale jego kolejne sześć rzutów już nie znalazło drogi do kosza. Przebudził się pod koniec meczu, ale rewelacyjnie jakoś nie zagrał. Raczej przyzwoicie. Na szczęście na Pelicans to wystarczyło i Knicks ostatecznie pokonali swoich dzisiejszych rywali 95:87.

Najlepsi u Knicks: Anthony –  29 punktów, 13 zbiórek, Langston Galloway – 15 punktów, Kevin Seraphin – 12 punktów,

Najlepsi u Pelicans: Davis – 36 punktów, 11 zbiórek, Anderson – 16 punktów, 5 zbiórek,









piątek, 13 listopada 2015

10-0 Golden State Warriors! Rekord Boston Celtics zagrożony?



Wciąż niepokonani, aktualni mistrzowie NBA – Golden State Warriors tym razem wybrali się do mroźnej Minnesoty, gdzie w Target Center podejmowała ich ekipa Timberwolves. Młody i niezwykle utalentowany zespół gospodarzy przystępował do spotkania ze sporymi nadziejami na przełamanie zwycięskiej passy Wojowników. Jednakże błyskawicznie ich tych nadziei pozbawili rywale, a raczej Stephen Curry.

Nieszczęśliwie dla młodych wilków rewelacyjnie mecz rozpoczął lider rywali – Stephen Curry. MVP poprzedniego sezonu w pierwszej kwarcie był wręcz nie do zatrzymania. W przeciągu 12 minut Curry zdobył aż 21 punktów, popisując się fenomenalną skutecznością zza łuku – 4/5. Tym samym wyprowadzając gości na prowadzenie 40:27. W drugiej kwarcie, gdy Curry odpoczywał gospodarze zwietrzyli swoją szansę. Dzięki bardzo dobrej grze zmienników - na czele z Shabazzem Muhammadem - zanotowali serial punktowy 12-0 i znacząco zmniejszyli przewagę rywala (42:48). Lecz wtedy dobrze na sytuację boiskową zareagował debiutujący w tym sezonie w roli pierwszego szkoleniowca – Luke Walton. Tymczasowy pierwszy trener Warriors na parkiet ponownie wprowadził graczy startowych i sytuacja wróciła do normy.

Po przerwie swój niesamowity występ kontynuował Curry. Podstawowy rozgrywający Warriors pod nieobecność Ricky Rubio miał wręcz nieograniczoną swobodę w ataku. Kryjący go w zastępstwie Zach LaVine zupełnie nie potrafił sobie poradzić z przebojowym gwiazdorem Wojowników. Znakomita dyspozycja lidera mistrzów NBA spowodowała, że kolejny raz w tym meczu wyraźnie odskoczyli swoim przeciwnikom (97:76). Ale co ciekawe, młody i ambitny zespół Wolvers nie zamierzał się zrażać wysokim prowadzeniem rywala. Gracze Sama Mitchella podbudowani dobrą końcówką trzeciej kwarty do ostatniej decydującej odsłony przystąpili w iście bojowych nastrojach.

Nieoczekiwany powrót do gry gospodarzy spowodował, że fani w Target Centre w końcu mogli podziwiać naprawdę wyrównane spotkanie. A to wszystko za sprawą lepszej defensywy oraz rozsądniejszej gry w ofensywie Wilków. W ich szeregach szczególnie wyróżniali się ci najbardziej doświadczeni. Kevin Martin otworzył czwartą kwartę swoim serialem punktowym. Zaś Andre Miller uspokoił grę swojej drużyny w ataku. Dobra postawa gospodarzy sprawiła, że wysokie prowadzenie Warriors stopniało do ledwie pięciu „oczek” (102:97). Jednak jak na prawdziwych mistrzów przystało, tak i Golden State Warriors nie dali sobie wyrwać tego zwycięstwa. W decydujących momentach meczu do świetnego Stephena Curry dołączył Draymond Green oraz Klay Thompson i ostatecznie to Warriors cieszyli się z kolejnego już 10 zwycięstwa z rzędu.



Głównym bohaterem tej wygranej Warriors oczywiście był Stephen Curry, który zanotował na swoim koncie 46 punktów, pięć zbiórek, cztery asysty oraz przechwyt. Ogromnym wsparciem dla Curry'ego z pewnością był Draymond Green, autor 23 punktów, 12 asyst, ośmiu zbiórek, dwóch przechwytów oraz dwóch bloków.

W ekipie gospodarzy najlepiej punktował najlepszy debiutant w poprzednim sezonie – Andrew Wiggins zdobywca 19 punktów. Natomiast imponujące double-double w postaci 17 punktów i 11 zbiórek zapisał na swoim koncie pierwszy numer tegorocznego draftu – Karl-Anthony Towns.







Po wywalczonym mistrzostwie NBA w poprzednim sezonie drużyna Golden State Warriors nie przestaje zadziwiać. Bilans 10-0 – to najlepszy start w 44-letniej historii klubu spod tej nazwy. Co więcej, Warriors są ledwie kilka kroków od tego, by również przejść do historii NBA. Aktualnie są czwartym zespołem w historii, który tak dobrze rozpoczął nowe rozgrywki po wywalczeniu mistrzostwa NBA. Wyprzedzają ich jedynie legendarne zespoły Boston Celtics oraz Chicago Bulls.

Najlepsze starty klubów, po wywalczeniu mistrzostwa NBA:

1957-58 Boston Celtics 14-0
1996-97 Chicago Bulls 12-0
1964-65 Boston Celtics 11-0
2015-16 Golden State Warriors 10-0
1994-95 Houston Rockets 9-0
2010-11 Los Angeles Lakers 8-0
1987-88 Los Angeles Lakers 8-0


Do pobicia rekordu wszech czasów Boston Celtics, Wojownikom potrzeba jeszcze pięć zwycięstw. Czy jest na to szansa? Jest, ale stoją przed arcytrudnym wyzwaniem. W kolejnym spotkaniu ich rywalami będą Brooklyn Nets, z którymi nie powinni mieć większych problemów. Następnie 17, 19 i 20 listopada przystąpią do trzech kluczowych pojedynków. Ich rywalami będą kolejno: Toronto Raptors (dom), Los Angeles Clippers (wyjazd) i Chicago Bulls (dom). Wszystkie te zespoły to absolutna czołówka swoich dywizji oraz konferencji. Jeśli Warriors zwycięsko wyjdą z tego maratonu, to pozostanie im jedynie pokonanie 22 listopada w Denver miejscowych Nuggets, którzy są w trakcie głębokiej przebudowy. Misja niemożliwa? Nie dla Golden State Warriors, jeśli tego dokonają pobiją 58-letni rekord Boston Celtics i na lata zapiszą się w historii NBA.


 

środa, 4 listopada 2015

Fenomen Asseco Gdynia



Fantastyczna forma Asseco Gdynia to zdecydowanie największe zaskoczenie pierwszego miesiąca, nowego sezonu Tauron Basket Ligi. Na przestrzeni ledwie 22 dni koszykarze z Gdyni odnieśli aż pięć zwycięstw i tylko raz schodzili z parkietu pokonani. Jeszcze trzy, cztery lata temu taka dyspozycja ekipy znad morza nie byłaby żadną niespodzianką. Jednak teraz? Kiedy nikt na nich nie stawiał i wszyscy raczej spodziewali się upadku byłej potęgi, niż ich liderowania w ligowej tabeli.

Wraz z odejściem Ryszarda Krauze z klubowej kasy ubyło jakieś 70-80% dotychczasowego budżetu. A władze klubu wspólnie z firmą Asseco oraz przedstawicielami miasta stanęły przed trudną decyzją. Jaki kierunek obrać i jak sprawić, by klub miał jakąkolwiek przyszłość. I obiektywnie trzeba przyznać, że obrali świetny kierunek, choć początkowo wydawało się, że mocno ryzykowny. Ryzyko się jednak opłaciło i teraz przychodzą tego efekty! Wspaniałe efekty!

Młodzież – to miał być znak rozpoznawczy Asseco Gdynia w nadchodzących latach. W pierwszym sezonie jeszcze tego nie było widać w takiej skali, jakiej wszyscy sobie, by życzyli w Gdyni. Kluczowymi graczami byli wtedy najbardziej doświadczeni zawodnicy: Piotr Szczotka, Łukasz Seweryn, Przemysław Frasunkiewicz czy Fiodor Dmitriew. Lecz już wówczas ważnymi postaciami w rotacji trenera Dedka byli: Filip Matczak oraz Sebastian Kowalczyk. Natomiast niespełna 18-letni Przemysław Żołnierewicz zaliczył nieśmiały debiut na parkietach TBL. W kolejnym roku do zespołu dołączyli kolejni młodzi zawodnicy (m.in. Jakub Parzeński). Zaś przed obecnymi rozgrywkami nastąpił już prawdziwy wysyp nowych talentów w składzie Asseco.

Przez dwa ostatnie lata wielu uważało, że głównymi autorami sukcesu Asseco są David Dedek oraz jego „prawa ręka” - A.J. Walton. Jednak obaj panowie w minione wakacje zdecydowali się zamienić Gdynię na Koszalin, a Asseco wciąż nie przestaje zadziwiać.

Schedę po uwielbianym w Gdyni Dedku przejął również znany w Trójmieście – Tane Spasev. Macedończyk przez rok przyglądał się projektowi Słoweńca jako szkoleniowiec rezerw oraz zespołu do lat 20 Asseco. I gdy dostał swoją szansę, to świetnie ją wykorzystał. Nie kopiuje systemu swojego poprzednika. Asseco gra podobną koszykówkę, jak za czasów Dedka. Lecz teraz ich największą siłą wydaje się być defensywa, a nie ofensywa – jak miało to miejsce w poprzednich latach. W dodatku są dużo lepiej przygotowani pod względem fizycznym. Szczególnie jeśli chodzi o graczy obwodowy. Z bieganiem nie mają również żadnych problemów, ci najbardziej doświadczeni – Piotr Szczotka oraz Przemysław Frasunkiewicz. Asseco prezentuje bardzo nowoczesny styl gry, oparty na twardej obronie oraz błyskawicznym przechodzeniu z obrony do ataku. Natomiast w ataku pozycyjnym nowy szkoleniowiec przykłada ogromny nacisk na grę jeden na jeden oraz pick and roll. Uproszczona ofensywa w pewnym sezonie jest największym atutem gdynian. Ponieważ - wbrew pozorom - wymaga ona od zawodników sporej kreatywności, co tylko pozytywnie przełoży się na ich dalszy rozwój.

Porównań do swojego poprzednika nie uniknął również nowy lider Asseco – Anthony Hickey. Pod względem sportowym wydają się być na bardzo podobnym poziomie, chociaż Hickey nigdy nie będzie drugim Waltonem. Ponieważ posiada całkiem inne atuty, niż nowy rozgrywający AZS-u Koszalin. Szersze porównywanie obu zawodników nie ma większego sensu chociażby z tego względu, że Hickey dopiero zaczyna swoją zawodową karierę. Lecz te sześć meczów zdążyły obnażyć jakie różnice są pomiędzy oboma graczami. Hickey przed wszystkim dysponuje lepszym rzutem, zarówno z półdystansu jak i dystansu, co było olbrzymią bolączką A.J. Hickey jest znacznie niższy, ale to wcale nie znaczy, że jest gorszym obrońcą. W swojej obronie bazuje głównie na niesamowitej szybkości i dobrym czytaniu gry. Nowy rozgrywający Asseco za to gorzej radzi sobie z agresywną obroną przeciwnika w porównaniu do swojego poprzednika. Czasami po prostu zbyt długo przetrzymuje piłkę, co jest jeszcze złym nawykiem wyniesionym z parkietów NCAA. Mimo to o wiele lepiej wytrzymuje presje meczową. Już na pierwszy rzut oka widać, że jest dużo bardziej opanowany niż jego poprzednik. Chociaż nie jest jeszcze zdecydowanym liderem Asseco i wciąż musi pracować na swoje zaufanie u kolegów i trenera.


Tym liderem z prawdziwego zdarzenia może jeszcze nie jest Anthony Hickey, ale to wcale nie znaczy, że takiej osoby brakuje w ekipie Asseco. Aktualnie najlepszym strzelcem zespołu jest Filip Matczak (średnio 15.3 punktu), dla którego nowy sezon może okazać się tym przełomowy. Jednak jak sam przyznaje w wywiadach, wcale nie czuje się liderem tego zespołu. W tej roli raczej dużo lepiej odnajduje się Przemysław Frasunkiewicz, który ma ogromny wpływ na grę Asseco. Weteran może nie zdobywa seryjnie punktów (średnio 7.7 punktu), ale na parkiecie pełni nieoficjalną rolę drugiego trenera. Defensywą natomiast stara się dowodzić kapitan gdynian – Piotr Szczotka, który pogodził się z rolą rezerwowego dla dobra zespołu.


Po za fenomenalną dyspozycją Filipa Matczaka widoczny progres zanotowali także: Sebastian Kowalczyk oraz Przemysław Żołnierewicz. Popularny „Kowal” czasem nadto wierzy w swój rzut z dystansu, ale to nie zmienia faktu, że w ataku odgrywa bez porównania większą rolę niż miało to miejsce w poprzednich latach. Natomiast ledwie 20-letni Żołnierewicz momentami na parkiecie wygląda jak ligowiec w wieloletnim doświadczeniem.


Tymczasem w obronie kawał bardzo dobrej roboty wykonuje Jakub Parzeński, który jest najlepszym zbierającym Asseco (średnio 7.7 zbiórki). Lecz w ataku wciąż ma spore problemy z odpowiednim wykończeniem akcji i tu powinna nastąpić poprawa. Pełnej krasy swoich umiejętności nie pokazało również młode trio zagranicznych podkoszowych. Największy potencjał wydaje się tkwić w młodym Serbie, ale kolejne mecze jeszcze to zweryfikują.

Z czasem coraz więcej okazji do gry powinni dostać również - niemniej utalentowani - kolejni zawodnicy Asseco Gdynia. Dlatego kibice gdyńskiego klubu nie muszą martwić się o przyszłość swojej ukochanej drużyny i ze spokojem mogą podziwiać ich rozwój. Natomiast fenomen Asseco Gdynia powinien być pozytywnym przykładem dla wszystkich klubów w naszym kraju. Mniejsze pieniądze wcale nie oznaczają okupowania ostatnich miejsce w tabeli. To jest w końcu sport, a w nim wszystko jest możliwe.




                                                                                                                                        foto. PLK.pl



Zobacz także: